Rury
Na stacji Hrubieszów Miasto rozpoczynał się mroźny styczniowy dzień. Śniegu napadało chyba aż po pas, a lodowaty wiatr wciąż zwiewał ostry lodowy pył na teren stacji. Srogą zimę mamy w tym osiemdziesiątym roku – pomyślał Zbyszek, młody szeregowy LWP, który razem z całym oddziałem czekał w wagonie na odjazd pociągu. Wojskowego pociągu. Dwudziestu żołnierzy razem z nim siedziało wokół piecyka znajdującego się na środku krytego wagonu towarowego. Mróz był straszny i mimo grubej zimowej kurtki z nieprzyjemną w dotyku, gryzącą podpinką oraz pracującego pełną parą wagonowego piecyka, Zbyszek czuł, że ciężko będzie przetrwać tę podróż, mającą trwać cały dzień. Ich celem była stacja Rury na obrzeżach Lublina. Powód, dla którego mieli tam jechać nie był dla żadnego z obecnych w wagonie żołnierzy do końca jasny, ale wiedzieli, że mają tam czegoś pilnować. Czegoś, co znajduje się na stacji, czy też w lesie obok niej. Nikt nie wiedział jednak, co to dokładnie ma być. Jednak wiadomo, że nikt nie miał tu nic do gadania: dowództwo ich wysyła, więc trzeba jechać. A może to tylko jakieś ćwiczenia… Cholera wie – pomyślał Zbyszek, starając się zapomnieć o panującym na zewnątrz mrozie i wietrze, który przedostawał się przez szczeliny w wagonie, powodując rozmaite świszczące efekty dźwiękowe. Wszyscy dostali solidne zaopatrzenie w prowiant – mieli przecież stacjonować na Rurach przez kilka dni. Zbyszkowi cholernie się to nie podobało. Był zły, że coś takiego wypadło mu akurat w środku zimy, podczas największych mrozów i zamieci śnieżnych. Nie miał na to jednak najmniejszego wpływu. Zamknął oczy i postanowił poczekać na odjazd w stanie półdrzemki.
Na zewnątrz wojskowy parowóz Ty2 sapał rytmicznie, wydzielając z siebie strużki pary i dymu. Rewident kończył właśnie próbę hamulca. Do planowej godziny odjazdu pozostało już niewiele czasu. Powoli robiło się coraz widniej, ale wciąż panował jeszcze półmrok, spotęgowany grubą warstwą chmur i lekką mgłą. Światła parowozu rysowały w niej rozmyte smugi. Po kilku minutach rewident skończył robić próbę i oddał dokumenty maszyniście, po czym szybkim krokiem udał się w kierunku nastawni, aby móc się ogrzać. Prawie godzinę spędził na mrozie, a ostre kawałki lodu bez przerwy atakowały jego twarz, niczym setki małych igiełek. Należał mu się kubek ciepłej herbaty, dobrze wykonał swoją robotę. Teraz pociąg czekał już tylko na podanie wyjazdu przez nastawnię.
Szlak do Werbkowic był wolny, więc wyjazd został podany dość szybko. Ty2 zaczął dymić coraz mocniej, aż w końcu wyrzucając z siebie kłęby pary ruszył z dwudziestowagonowym składem.
- Ruszamy – powiedział do Zbyszka Witek, jego najlepszy
kolega, który siedział obok niego.
- No tak… - odparł zaspany Zbyszek, ledwo otwierając oczy. W
końcu ruszamy – pomyślał. Początek drogi przez mękę. Dobrze, że chociaż koc
sobie pod tyłek podłożył. W przeciwnym wypadku pod koniec dnia nie czułby tej
części ciała.
- No i ciekawe co to będzie na tych Rurach – mówił dalej
Witek.
- Oj tam, znowu siedzenie bez sensu, tak jak na tych
ćwiczeniach ostatnio w Terespolu Pomorskim… To pewnie tak samo będzie…
- No… i kurde nas wysyłają, nie wiem, tam chyba co parę dni
czy co tydzień zmiana jest… i czasem ruscy, czasem my.
- Taa, a skąd wiesz?
- No tak mówią ogólnie… w sumie to nie wiem, nie byłem tam…
- odpowiedział Witek i zamyślił się na chwilę. Zbyszek popatrzył na niego i
ujrzał niepokój w jego oczach. Ale Witek tak miał. Lubił snuć dziwne teorie i
zawsze przeczuwał we wszystkim jakiś podstęp. Taki typ człowieka, no cóż,
neurotyk jakiś czy co… Zbyszek wolał patrzeć na świat bardziej racjonalnie. Nie
wierzył w te wszystkie bajki o niestworzonych rzeczach, w których lubował się
Witek. Wiedział, że lepiej trzeźwo myśleć, a nie wpadać w panikę z powodu
wymyślonego zagrożenia. Jak dojedziemy, to się okaże – pomyślał sobie i znów zamknął
oczy, bo cały czas chciało mu się spać. Witek znów chciał coś powiedzieć, ale
gdy zobaczył, że Zbyszek śpi, postanowił nie mówić nic i zagłębił się w swoich
rozmyślaniach na temat celu tej podróży.
Po dwudziestu minutach zbliżali się już do stacji Werbkowice. Minął ich skład towarowy jadący po nowo wybudowanej Linii Hutniczo-Siarkowej. Dwie lokomotywy ST44 ciągnęły pięćdziesiąt radzieckich węglarek, by zostawić je na stacji w Hrubieszowie, skąd miały pojechać w głąb Związku Radzieckiego i zostać napełnione rudą żelaza dla Huty Katowice.
Dalsza część podróży również przebiegła całkiem sprawnie. Ponad godzinę po wyjeździe z Hrubieszowa, pociąg dotarł do Zamościa, gdzie po przejechaniu przez centrum miasta, osiągnął stację. Czekał tam na odjazd osobowy do Hrubieszowa, prowadzony przez lokomotywę SP42. Rozkład był tak ustalony, że odjechał niemal od razu po wjechaniu eszelona.
Około dziesięć minut trwał postój na stacji, ponieważ przeprowadzone zostało nawadnianie parowozu. Na szczęście żuraw nie był zamarznięty, stacja musiała być przygotowana na tę czynność, w końcu to pociąg wojskowy, wszystko musiało przebiec zgodnie z planem.
Po napełnieniu parowozu wodą, pociąg ruszył w dalszą drogę. Kiedy zbliżali się do Zawady, Zbyszek był już bardziej rozbudzony. Zaczynał też odczuwać skutki ciągłego siedzenia w tej samej pozycji. W wagonie było coraz cieplej, piecyk i nagromadzeni w nim ludzie sprawiali, że coraz mniej dało się odczuć panujący na zewnątrz mróz. Coraz więcej dało się słyszeć rozmów między żołnierzami, atmosfera się powoli rozgrzewała.
Co chwilę słychać było gwizdy parowozu. Maszynista musiał dawać sygnał „Baczność” przed wieloma przejazdami znajdującymi się na trasie do Zawady. W Zawadzie czekał kolejny skład na LHS, tym razem siarka jadąca do ZSRR. Musiał przeczekać aż do wjazdu eszelona, ponieważ LHS krzyżuje się tam z normalnym torem, którym jechał pociąg z żołnierzami. Kiedy nastawniczy przestawił zwrotnicę, wykluczając skrzyżowanie się pociągu ze stacji z pociągiem na LHS, ST44 ruszył, oznajmiając odjazd donośnym sygnałem dźwiękowym, który słychać było zapewne nawet na oddalonych o kilometry od stacji polach.
Na stacji w Zawadzie parowóz musiał dokonać oblotu składu w celu zmiany czoła pociągu. Same manewry nie trwały długo, ale trzeba było poczekać na wjazd zdawki z Izbicy, aby zwolnił się szlak. Zbyszek był już całkiem rozbudzony, więc Witek mógł kontynuować swoje teorie…
- A wiesz, że oni tam na tych Rurach mogą mieć coś ściśle
tajnego… No nie mówią nam nawet co to…
- A po co mają mówić? – odparł Zbyszek – pewnie w ogóle tam
nic nie ma.
- No to po co tam jedziemy?
- Nie wiem, tak dla zabawy… - Zbyszek wzruszył ramionami, co
było ledwie zauważalne z powodu grubej kurtki i otaczających go elementów
wyposażenia.
- A ja ci mówię, coś tam ukrywają. Jakąś tajną broń pewnie
ruscy mają.
- Oj daj spokój, nie masz innych zmartwień?
Witek na trochę się uspokoił i nie mówił nic. W jego głowie
jednak dalej szalały rozmaite myśli.
- Co tam Witoldzie, jak myślisz, mają tam bombę atomową? –
odezwał się żołnież siedzący po jego drugiej stronie. Oczywiście połowa wagonu
wybuchła w tym momencie śmiechem. Witek był znany ze swoich teorii spiskowych i
było to obiektem licznych żartów na kompanii. Sam Witek jednak znosił te
śmiechy z kamienną twarzą, bo i tak wiedział swoje. A raczej domyślał się. Był
typem człowieka zamkniętego w sobie i praktycznie jedyną osobą, z którą
rozmawiał był Zbyszek.
Zbyszek natomiast nasłuchiwał dźwięków dochodzących z zewnątrz. Właśnie usłyszał, jak wjeżdża zdawka od strony Izbicy. Ciągnęła ją SM48, słychać było charakterystyczny dźwięk silnika i turbosprężarki.
Pociąg zdawczy złożony z SM48, trzech wagonów typu Ea, czterech Es i dwóch Gbs, wjechał na stację Zawada, po czym nastawniczy, brodząc w sięgającym mu ponad kolana śniegu podszedł do zwrotnicy i przestawił ją. Nie było to takie łatwe, ze względu na silny mróz i przymarzające do siebie elementy rozjazdu. Niedługo potem podniesiony został semafor wyjazdowy i Ty2 z eszelonem ruszył w kłębach pary i dymu w dalszą drogę, jadąc tendrem do przodu.
Podróż zaczęła się dłużyć, coraz większa nuda dawała się we znaki. Zbyszek postanowił, że tym razem to on dołoży do pieca, w końcu trzeba na chwilę rozprostować kończyny. Wstał z trudem, ponieważ kolana mu zastygły, ale w końcu podszedł do piecyka i dosypał węgla do paleniska. Prawie jak w parowozie – pomyślał. Nieźle harować musiał palacz w ciągnącym ich Ty2. Zbyszek zastanawiał się, czy wolałby być na jego miejscu. Lepiej cały czas machać łopatą czy siedzieć w bezruchu i nudzić się niemiłosiernie? Na dodatek wysłuchiwać gadania Witka… Ten to ma zdrowie – myślał sobie Zbyszek. Mógłby zostać pisarzem albo scenarzystą… Chyba trzeba mu to zaproponować…
Na stacji Krasnystaw trzeba było przeczekać jadący z naprzeciwka pociąg osobowy relacji Rejowiec – Zamość. Po piętnastu minutach oczekiwania, lokomotywa SP45 z dwoma wagonami minęła eszelona, który mógł ruszyć w dalszą drogę.
Zbyszkowi zaczął udzielać się nastrój kreowany przez Witka. Atmosfera była nieco ostudzana przez żarty kolegów na jego temat, jednak aura tajemniczości otaczająca stację Rury zdawała się nasilać. Nie, no bez sensu – pomyślał Zbyszek – to normalna stacja… Witek przecież podobne rzeczy opowiadał o wszystkich miejscach, do których ich wysyłano i nigdy nic nadzwyczajnego się nie stało.
W Rejowcu nastąpiła kolejna zmiana czoła pociągu i nawadnianie parowozu. Na stacji stał ponadto skład z cementem wyprodukowanym w Cementowni Rejowiec, a podpięty był do niego parowóz Ty51. Rewident ubrany w grubą kurtkę i futrzaną czapkę obchodził skład, stukając młotkiem w koła, przy czym drugą ręką zasłaniał sobie twarz, by nie czuć mroźnego wiatru, który nie chciał przestać wiać. Zanim mogli ruszyć, trzeba było przepuścić pociąg osobowy z Chełma do Lublina, ciągnięty przez parowóz Pt47. Dopiero dwadzieścia minut po jego przejeździe, pociąg wojskowy mógł ruszyć w drogę.
Od Rejowca do Lublina podróż dłużyła się najbardziej. Nawet rozmowy w wagonie nieco ucichły, bo wszyscy byli już znudzeni i zmęczeni. Witek też przestał nadawać, jakoś zamknął się w sobie jeszcze bardziej, może przez to, że zbliżali się do celu swojej podróży.
Do stacji Lublin dojechali, kiedy było już ciemno. Pociąg musiał zatrzymać się na towarowej części, ponieważ musiał przepuścić pospieszny. Zbyszek cieszył się, że podróż dobiega końca. Jeszcze tylko kilka kilometrów i będą na miejscu. Jednak zapewne trzeba będzie wyjść na zewnątrz, co z kolei nie bardzo mu się podobało…
Po około pół godziny oczekiwania, pociąg ruszył, by w końcu dojechać do celu - stacji Rury. Była to mała stacja, która oprócz dwóch torów głównych, posiadała dwa tory dodatkowe od strony lasu i jeden tor po drugiej stronie, który kończył się obok nastawni dysponującej.
Ty2 z wojskowym składem wtoczył się na skrajny tor przy lesie. Stały przy nim latarnie, oświetlające stację czysto białym światłem z żarówek rtęciowych, które odbijało się od śniegu, przez co na stacji było nawet jasno. Na sąsiednim torze stał gotowy do odjazdu inny pociąg wojskowy, a na jego czele dymiący i syczący parowóz Ty42. Szykował się do odjazdu gdzieś w stronę Dęblina. Pociąg ze zmianą zatrzymał się tak, że obydwa parowozy stały teraz niemalże obok siebie.
- No, chyba dojechaliśmy. – powiedział Witek.
- Chyba tak – niepewnie potwierdził Zbyszek, wyglądając
przez małe okienko. – Według rozkazów
mamy pozostać w wagonach aż do rana… Ale ja chyba pójdę coś zjeść, jest kuchnia
w jednym wagonie.
- To i ja pójdę z tobą.
Otworzyli drzwi wagonu i mroźne powietrze dostało się do środka. Było jeszcze zimniej, niż rano. Niebo rozpogodziło się i teraz świeciły na nim gwiazdy. Zbyszek, Witek i jeszcze kilku żołnierzy, poszli do wagonu, w którym znajdowała się kuchnia polowa. Zastali tam spory tłum, ponieważ wiele osób zdecydowało się na wieczorny posiłek.
- No cóż, to postoimy sobie trochę na mrozie… - stwierdził
Zbyszek.
- No… - Witek błądził gdzieś wzrokiem, był jakby nieobecny.
Wpatrywał się w czerń lasu. Drzewa wyrastały tuż obok toru, na którym stał
pociąg i część żołnierzy stała między nimi. Las był ciemny, cichy, jakby
uśpiony.
- Przygotuj się, bo jutro mamy wartę w tym lesie. – Zbyszek
wyrwał Witka z rozmyślań, gdy zauważył, że ten wpatruje się w otchłań Starego
Gaju.
- W dzień czy w nocy?
- Hmmm no my akurat chyba mamy w nocy, z tego, co pamiętam.
- O kurwa…
- Co, nigdy w nocy w lesie nie byłeś? – Zbyszek zaśmiał się
w tym momencie.
- Nie no… Zimno będzie i w ogóle…
- Taaa, no zima jest, nie? – Zbyszek znów się uśmiechnął i
poklepał kolegę po plecach. – Chodź może jakoś sensownie ustawimy się w tej
kolejce.
Stojący na sąsiednim torze pociąg właśnie ruszył i odjechał. Na stacji został tylko skład z żołnierzami, wciąż dymiący Ty2, który był właśnie odczepiany oraz kilka starych wagonów, stojących na torze obok nastawni. Podczas gdy parowóz wykonywał manewry, przez Rury przetoczył się ciężki skład z węglem z Bogdanki, ciągnięty przez Ty51. Dopiero się rozpędzał, przez co wyrzucał z siebie ogromne ilości pary i dymu, a przejeżdżając obok grupki żołnierzy stojącej przy nastawni, maszynista dał gwizdkiem sygnał „Baczność”.
Ty2, który przyciągnął eszelona, odjechał w końcu do Lublina, żołnierze pochowali się do wagonów, zostawiając tylko kilku na warcie i stacja znów pogrążyła się w ciszy. Był środek mroźnej, styczniowej nocy…
***
Kolejny dzień był bardzo krótki i bardzo mroźny. Warta Zbyszka i Witka przypadała na noc, więc cały dzień przesiedzieli w wagonie. Zbyszek znalazł sobie rozrywkę w oglądaniu pociągów i zapisywaniu numerów lokomotyw, które je ciągnęły. Od dawna trochę interesował się koleją i teraz wykorzystywał to, aby przeciwstawić się nudzie.
Przez stację Rury przetaczało się jak zwykle bardzo dużo pociągów, a niektóre towarowe musiały tam oczekiwać na wjazd do Lublina. Ciągnęły je rozmaite lokomotywy, takie jak ET22, ET41, ST44, Ty2 i Ty51. Poza ruchem pociągów, w okolicy nie działo się zupełnie nic. Silny mróz i gruba pokrywa śnieżna zniechęcały wszystkich do chodzenia po dworze.
Po godzinie 16:00, kiedy zrobiło się już ciemno, ruch pociągów nieco zmalał. Niebo było usiane gwiazdami, a nad torami w stronę Warszawy unosił się cieniutki sierp księżyca. Zbyszek i Witek szykowali się do służby.
W grubej kurtce i futrzanej czapce, obwieszony wyposażeniem ważącym trzydzieści kilo, Zbyszek ledwo mógł się ruszać. Chodzenie utrudniał na dodatek głęboki śnieg. Żołnierz powoli szedł na swój posterunek, który znajdował się na północno-zachodnim brzegu lasu, niedaleko wsi Stasin Leśny. Było to kilkaset metrów od miejsca, w którym stał pociąg, tuż za okręgiem zwrotnicowym stacji Rury. Witek zajął pozycję pięćdziesiąt metrów od niego, również na skraju lasu. Mieli za zadanie pilnować, aby nikt do niego nie wchodził. Żadnemu z obecnych na warcie żołnierzy nie powiedziano jednak, jaki jest tego cel. Po prostu mieli być czujni. Warta miała trwać dwie godziny, do czasu przyjścia zmiany. Czas czuwania był skrócony ze względu na silny mróz.
Zbyszkowi bardzo nie podobało się to, że będzie musiał bezczynnie stać dwie godziny na mrozie. Już sobie wyobrażał, jak bardzo będzie wychłodzony pod koniec warty i jak długo zajmie mu ogrzanie się przy małym, wagonowym piecyku. Po pół godziny stania przestępował już z nogi na nogę, by wytworzyć choć odrobinę ciepła. W lesie, jak i poza lasem, nie działo się nic, panowała kompletna cisza, przerywana tylko szumem przejeżdżających co jakiś czas pociągów. Na dodatek dookoła panowały niemal całkowite ciemności. Tylko od strony stacji widać było światło latarni, jednak tam, gdzie stał Zbyszek, panował mrok.
Po godzinie i czterdziestu minutach, było mu tak zimno, że zaciskał zęby, starając się opanować dreszcze. Już niedługo – pomyślał. – Jeszcze dwadzieścia minut, kurwa… Przez stację przejechał kolejny pociąg. Nocny zwrot węglarek z Kozienic do Bogdanki. Czterdzieści wagonów, a na czele składu parowóz. Zbyszek stał za drzewami, kilkadziesiąt metrów od torów, więc nie widział, czy był to Ty2 czy Ty51. Rozpoznanie utrudniały też panujące wokół ciemności. Pociąg oddalił się i wjeżdżał właśnie do Lublina, szum wagonów toczących się po szynach ucichł. Wtem, Zbyszek zauważył, że w środku lasu pali się ognisko. Kto pali ognisko o tej porze w lesie? – pomyślał. – Bez sensu… Uznał, że musi to sprawdzić. Miał przecież pilnować, żeby nikt nie znalazł się w lesie. Musiał przez to opuścić posterunek, ale stwierdził, że trzeba to wyjaśnić i usunąć intruza, bądź intruzów z lasu. Ognisko paliło się około pół kilometra od niego. Zbyszek ruszył w głąb lasu. Poruszał się powoli, ze względu na śnieg i ciężkie wyposażenie, ale też dlatego, że był ostrożny i wolał być zauważony jak najpóźniej. Pomarańczowe, migoczące światło było coraz bliżej. Zbyszek odbezpieczył i przeładował swojego kałasznikowa, tak na wszelki wypadek. Cały czas też myślał o tym, kto i po co mógł rozpalić to ognisko. W środku nocy, w środku zimy, w środku lasu. Nic nie przychodziło mu do głowy. A może myśliwi? Weszli do lasu od drugiej strony? Przemknęli się jakoś niezauważeni podczas zmiany warty? Powody mogły być różne, a Zbyszek musiał to sprawdzić. Był już sporo za połową drogi do ogniska, gdy nagle światło zmieniło kolor na niebieski. Co jest, kurwa?! – pomyślał sobie. Ogień nigdy nie zmienia tak nagle barwy. Wyglądało to teraz tak, jakby ktoś spawał coś spawarką łukową. Nie było też słychać żadnych dźwięków. Zbyszek poruszał się teraz jeszcze wolniej, jeszcze ostrożniej, ale cały czas szedł w stronę światła. Nie ogniska. To na pewno nie było ognisko, tak ogniska nie wyglądają. Spawarka w lesie? Zbyszkowi nie pasowało żadne wyjaśnienie. Był już blisko, jakieś osiemdziesiąt metrów od źródła światła. Zauważył, że unosi się ono mniej więcej metr nad ziemią i ma charakter punktowy. Cały czas nieregularnie pulsowało, niczym łuk elektryczny. Wydawało też bardzo podobny dźwięk, jednak dość cichy. Gdy Zbyszek był już sześćdziesiąt metrów od niego, światło rozbłysło i stało się dużo jaśniejsze. Zmrużył oczy, gdyż ten blask oślepiał go. Przystanął i schował się za drzewem. Dopiero teraz uświadomił sobie, że cały czas mocno ściska w dłoniach kałasznikowa gotowego do strzału, z palcem na spuście. Oddech i puls miał mocno przyspieszony, zapomniał nawet o mrozie. Nie miał odwagi bardziej zbliżyć się do światła. Tak naprawdę, to kompletnie nie wiedział, co ma robić. Uciekać i zostać zauważonym? Czekać? Postanowił, że poczeka. Może ktoś przybędzie z pomocą, albo tajemnicze światło wycofa się.
Blask trwał nieprzerwanie przez następne kilka minut. Zbyszek zauważył jakiś ruch po swojej lewej stronie. Momentalnie wymierzył w tamtym kierunku broń. Po chwili zauważył jednak, że to jeden z żołnierzy z jego oddziału. Opuścił karabin. W tym momencie niebieskie światło wydało z siebie syczący dźwięk i wystrzeliło w górę. Po prostu wystartowało w powietrze i znikło. Momentalnie zapanowała całkowita ciemność.
- Zbyszek? – żołnież zauważony chwilę wcześniej odezwał się.
Był to Witek. Biegł w jego stronę.
- Cicho, mogą tu jeszcze być!
Witek dobiegł do Zbyszka. Był cały blady, trząsł się z zimna
i z przerażenia.
- Zbyszek, kurwa spierdalamy stąd!
- Mogą tu jeszcze być. – powtórzył Zbyszek, tym razem
szeptem.
- Kurwa człowieku, widziałeś to?
- Widziałem… ja pierdolę… masz rację…
W tym momencie obaj rzucili się do ucieczki. Nie biegli w stronę swoich posterunków, tylko w stronę stacji, by jak najszybciej dotrzeć do pociągu. Adrenalina dodawała im sił. Nie czuli mrozu i zmęczenia, po prostu biegli. Odcinek mierzący pół kilometra wydawał się nieskończenie długi. W końcu jednak dotarli do składu.
- Gdzie jest sierżant?! Gdzie jest sierżant, kurwa?! –
krzyknął Zbyszek do jednego ze spotkanych obok wagonów żołnierzy.
- Yyyy… chyba w… tej budce tam po drugiej stronie. –
odpowiedział szeregowy, a na jego twarzy zagościło wielkie zdziwienie i
niedowierzanie. – A co się stało?
Zbyszek nie odpowiedział, tylko razem z Witkiem popędził w kierunku nastawni, przechodząc po sprzęgu jednego z wagonów. Gdy dobiegli na miejsce, sierżant właśnie wychodził.
- Obywatelu sierżancie. Melduję, że ja, szeregowy Braniewski
oraz szeregowy Zduńczyk, opuściliśmy posterunki w celu zbadania źródła światła
obecnego w środku lasu. – Zbyszek wypowiedział te słowa jednym tchem. Sierżant
popatrzył się na nich ze zdziwieniem.
- Jakiego światła? – zapytał zdumiony.
- Światło miało najpierw kolor pomarańczowy, a potem
zmieniło kolor na niebieski, następnie wystrzeliło w powietrze.
- Coś wam się przewidziało chyba…
- Obywatelu sierżancie, obaj widzieliśmy to samo! – Zbyszek
nie dawał za wygraną.
- Tak jest! – potwierdził Witek.
- Wracajcie do wagonów, to jest rozkaz! – sierżant nagle
mocno spoważniał – Nie było żadnego światła, nikt tu nic nie widział!
- Ale obywatelu sierżancie…
- Wracać do wagonów! Wasza warta już się skończyła! Inaczej
oskarżę was o bezpodstawne opuszczenie posterunków!
- Tak jest… - Zbyszek i Witek wypowiedzieli to niemal
jednocześnie. Byli zdumieni tym, co zobaczyli i tym, co powiedział im sierżant.
To nie było normalne. Gdy doszli do wagonów, podszedł do nich jeden z
szeregowych. Był to Wojciech, obaj znali go od początku służby.
- Ja też to widziałem – powiedział – ale nie podchodziłem do
tego…
- Ja pierdolę, dobrze zrobiłeś – odpowiedział mu Zbyszek.
- Co to było, kurwa?
- Skąd mam wiedzieć? Ktoś jeszcze to widział?
- Nie wiem… - odpowiedział Wojciech – chyba nikt nie
widział, wszyscy siedzieli w wagonach. A ci, co mieli z nami wartę jeszcze nie
wrócili.
- Jak to nie wrócili? – zdziwił się Zbyszek.
- No nie wrócili, zmiana nawet poszła, a tamtych nie ma, nie
wiem czemu.
- To co, tylko my we trzech wróciliśmy? A siedmiu
pozostałych nie ma?
- Nie ma, zaraz będzie wysyłana grupa poszukiwawcza.
- Kurwa mać… - Zbyszek zaklął i spojrzał na Witka. Wpatrywał
się cały czas w las i nie odzywał się w ogóle. Był jakby nieobecny.
- Witek, co jest? – zwrócił się do niego Zbyszek.
Nie odpowiedział, tylko dalej patrzył się przed siebie, w
głąb Starego Gaju. Powoli podniósł rękę i wskazał palcem na las.
- Ono tam jest… Ja to czuję… - powiedział powoli.
- Kurwa, nie widziałeś? Poleciało! – Zbyszek chciał wybić mu
z głowy kolejne wymysły, jednak tym razem było inaczej. On sam też to widział.
Coś, czego istnienia nigdy nie podejrzewał. Nie potrafił jeszcze do końca
uwierzyć w to, co zobaczył, wydawało mu się to nierealne i cały czas miał
wrażenie, że to nie stało się naprawdę, a jest jedynie kolejnym wymysłem Witka.
- Ono tam jest… - powtórzył Witek. Adrenalina przestała
działać i Witek pogrążył się w czymś w rodzaju psychozy.
- Idziemy do wagonu. Słyszysz? – Zbyszek starał się
zapanować nad sytuacją. Obaj z Wojciechem chwycili Witka i zaprowadzili go do
wagonu. Widzieli, jak ekipa poszukiwawcza wyrusza w las. Zbyszek miał wrażenie,
że widzi tych ludzi po raz ostatni…
***
- Nie masz pojęcia, co to było? – zapytał w końcu Zbyszek.
- Nie mam… - odpowiedział Witek.
Postanowili, że przez całą noc nie będą o tym rozmawiać.
Żaden z nich nie zasnął, leżeli cały czas myśląc o tym, co się wydarzyło. Witek
powoli zakładał kurtkę i czapkę.
- Muszę to wyjaśnić. – rzekł Witek stanowczym tonem i wstał
z miejsca.
- Jak?
- Idę tam.
- Nie pierdol…
- Idę…
- Nigdzie nie idziesz, zostajesz tutaj. Tam nie ma po co
iść. Tam nic nie ma. Nic nie znajdziesz!
Witek pozostał niewzruszony, patrzył tylko w stronę lasu.
- Idę.
Wyszedł z wagonu. Obok nie było nikogo, tylko kilku żołnierzy kilkadziesiąt metrów od niego, przy końcu pociągu. Wszedł do lasu i zaczął przedzierać się przez śnieg najszybciej jak tylko mógł, w stronę miejsca, gdzie w nocy razem ze Zbyszkiem widzieli światło.
- Co mu się stało? – zapytał Zbyszka jeden z żołnierzy,
którzy spędzali noc w wagonie.
- Coś mu się… przywidziało… - odpowiedział Zbyszek i szybko
zaczął się ubierać. Musiał dogonić Witka, nim stanie się coś złego. Ale w sumie
co może się stać złego?
Gdy wyszedł, Witek znikł gdzieś między drzewami. Zauważył też, że w jego stronę biegnie trzech żołnierzy. Byli to Rosjanie. Nie zastanawiając się, ruszył w pościg za Witkiem. Z trudem przebiegł trzydzieści metrów i zauważył w oddali Witka, który szybkim krokiem szedł w głąb lasu.
- Witek! Czekaj! – krzyknął do niego, lecz ten nie odpowiadał,
tylko dalej szedł przed siebie.
- Witek!!! – krzyknął jeszcze raz, również bez skutku. Biegł
przez głęboki śnieg, cały czas zbliżając się nieznacznie do Witka. Wtem
zauważył, że radzieccy żołnierze podążają za nim.
- Stoj! – krzyknął jeden z nich. Zbyszek zatrzymał się, lecz
Witek szedł dalej. Rosjanie podbiegli do Zbyszka.
- Kto ty? – rzekł do niego jeden z żołnierzy. Był oficerem.
- Szeregowy Zbigniew Braniewski.
- Braniewskij… - powtórzył Rosjanin. Pomyślał chwilę i mruknął coś do drugiego z żołnierzy. Ten zaś chwycił Zbyszka za ręce od tyłu i
skuł go w kajdanki, jakby ten był jakimś przestępcą. Pozostali dwaj rzucili się
w pościg za Witkiem.
- Witek uważaj!!! – krzyknął Zbyszek, nie wiedząc czy kolega
go usłyszy i zrozumie. Czy w ogóle coś go jeszcze obchodzi…
- Małczaj! – warknął do niego radziecki żołnierz, chcąc, by
Zbyszek się uciszył.
Sto metrów dalej dwóch Rosjan goniło opętanego chęcią rozwiązania zagadki Witka. Właściwie to sam nie wiedział, czego szuka. Liczył na to, że natknie się na coś dziwnego w miejscu, gdzie pojawiło się światło. Szedł po śladach, które zostawił w nocy, uciekając ze Zbyszkiem z miejsca zdarzenia. Zdarzenia, które spowodowało u niego pewien rodzaj paranoi. Nie pozwalało mu to na przerwanie marszu i racjonalne myślenie…
- Stoj! – krzyknął do niego radziecki oficer, który razem ze
swoim towarzyszem był dwadzieścia metrów od Witka. Ten jednak nie zatrzymał
się.
- Stoj, suczyj synie! – darł się oficer, przeładowując
jednocześnie kałasznikowa.
W tym momencie padły cztery strzały serią. Witek padł na ziemię. Oficer i jego adiutant wrócili do miejsca, w którym trzeci z Rosjan trzymał skutego Zbyszka.
- Ty skurwysynu zabiłeś go kurwa!!! – krzyknął Zbyszek do
oficera. – Kurwaaaa!!!!
- Małczaj! – zgromił go Rosjanin – Atakował nas… - po chwili
rzekł ciszej do swojego adiutanta: - Tak ty napiszesz.
Zbyszek zrozumiał, że nie ma co więcej się odzywać, inaczej może podzielić los Witka. Z drugiej strony i tak już domyślał się, że czeka go to samo. Rosjanie zaprowadzili go na skraj lasu, gdzie czekał na nich wojskowy Gazik.
Pociąg wojskowy odjechał ze stacji Rury tego samego dnia. Zastąpił go skład z żołnierzami radzieckimi. Nikt nigdy więcej nie widział w tym lesie dziwnych świateł. Nikt nigdy nie widział…
Koniec części pierwszej.